piątek, 1 lutego 2013

MATKA TEŻ CZŁOWIEK, CZYLI RELACJA Z WETERYNARYJNEJ KOZETKI ;-)

Od jakiegoś czasu kiełkowała mi w głowie myśl żeby gdzieś samotnie wyjechać na kilka dni. Spychałam ją na boczny tor - wiadomo, większość matek tak robi - teraz nie bo to, teraz nie bo śmo i tak "karawana idzie dalej". Potem był mężowski wyjazd narciarski, czyli mój tydzień z dzieckiem i myśli wróciły ze zdwojoną mocą. "Uciekaj wariatko póki możesz, za miesiąc urodzisz kolejnego bąbla i będziesz udupiona". To nic, że ostatnio moja cierpliwość była mocno nadwątlona przez ciągłe przebywanie z dzieckiem, moje nerwy były wystawiane na próbę przez życiowe dramaty, różne perypetie i hormony ciążowe, mój zapał do zabaw i siły witalne opały do poziomu zerowego, a lekarz bił na alarm, że mam jak najwięcej leżeć, bo urodzę wcześniaka. Nie, nie - matka musi być z dzieckiem. To nic, że chodzi jak chmura gradowa. Nie, nie - nie można zrzucać na innych opieki nad Misią - w końcu nie chodzę do pracy i to mój obowiązek. To nic, że znajomi i babcia od zawsze deklarowali, że mogę na nich liczyć i ja sama przecież też nie mam nic przeciwko przypilnowaniu ich dzieci (przynajmniej młodzież zajmie się trochę sobą i nie słyszę wiecznego "mamo, pobaw się ze mną"). To wszystko jest nic - dopiero okoliczności zewnętrzne, które nakazały mi być w środku tygodnia gdzieś indziej niż domowe pielesze ostatecznie przekonały mnie do wyjazdu. Dopiero wtedy włączył mi się tryb "zdrowy egoizm". Mężu zapowiedział, że przyjadą do mnie w weekend, na co z szelmowskim uśmiechem odpowiedziałam, że "nie jest to konieczne" :-) Mężu jako istota inteligentna od razu pojął aluzję. Harmonogram opieki został rozpisany - jedni znajomi, drudzy znajomi, babcia, mężu (wszystkim bardzo dziękuję) i klub malucha w odwodzie. Jednak jak się chce, to się da. Pomyślcie może macie znajomych, którym można podrzucić dziecko na popołudnie/wieczór/noc i choćby iść na kolację czy do kina we dwoje. W kolejnym tygodniu moglibyście "przygarnąć" ich potomstwo.
Tak więc, stało się, wyjechałam. Już w aucie, pomimo zamkniętych okien, poczułam "powiew wolności". Po odbębnieniu spraw, które sprowadziły mnie do innego miasta, spędziłam cały dzień na weterynaryjnej kozetce. Nie, nie, bynajmniej nie leczyłam wścieklizny. Zaszyłam się u koleżanki w pracy (pozdrowienia Asiu) i w przerwach między pacjentami odbyłam najdłuższe od kilku lat spotkanie towarzyskie podczas, którego nie musiałam nikogo wysadzać na nocnik, zabawiać, strofować, pilnować itp. A kiedy Wy miałyście takie spotkanie??? Dziś leżałam sobie na łóżku i czytałam książkę - i "grozi mi", że nawet ją skończę mimo że mam ją "na warsztacie" od pół roku. Mam pomalowane paznokcie - wyschły mi w spokoju, bo nie musiałam w trakcie suszenia robić jedzenia czy spełniać innych pilnych próśb. To pierwszy dzień od daaaawna kiedy nie zbieram porozwalanych zabawek lub nie usiłuję nakłonić małego bałaganiarza do zrobienia tego. Słucham sobie "Cheers" Rihanny i zastanawiam się kiedy Wy mieliście "szalony weekend". Pamiętacie jeszcze co  to??? Planuję jeszcze namówić moją przyjaciółkę (która definiuje czas wolny jako czas na sprzątanie i gotowanie) do porzucenia potomstwa i wyjścia na kawę na miasto. Zachodzę w głowę kiedy miałyśmy taki dzień i zastanawiam się czy to czasem nie było przed urodzeniem jej pierwszego dziecka (dziecko chodzi już do szkoły!!!). Piszę to wszystko, bo czasem mam wrażenie, że rodzice, a zwłaszcza matki, czytające tego bloga (czy innego bloga o podobnej tematyce) czasem (zwłaszcza jeśli pracują zawodowo) robią sobie wyrzuty, że nie spędzają tyle czasu z dzieckiem ile powinny, że wymyślają tylu zabaw co blogujące mamy. Wiedzcie, że ja robię sobie wyrzuty, że nie pracuję i cały finansowy ciężar spoczywa na mężu. Mam wyrzuty sumienia dając małą do klubu malucha, bo przecież za to trzeba płacić, a ja nie zarabiam. Może wrzućmy wszyscy na luz, dajmy sobie prawo do dnia dla siebie i wróćmy do naszych maluchów i naszego życia z naładowanymi akumulatorami. Co Wy na to?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz