Od jakiegoś czasu kiełkowała mi w głowie myśl żeby gdzieś samotnie
wyjechać na kilka dni. Spychałam ją na boczny tor - wiadomo, większość
matek tak robi - teraz nie bo to, teraz nie bo śmo i tak "karawana idzie
dalej". Potem był mężowski wyjazd narciarski, czyli mój tydzień z
dzieckiem i myśli wróciły ze zdwojoną mocą. "Uciekaj wariatko póki
możesz, za miesiąc urodzisz kolejnego bąbla i będziesz udupiona". To
nic, że ostatnio moja cierpliwość była mocno nadwątlona przez ciągłe
przebywanie z dzieckiem, moje nerwy były wystawiane na próbę przez
życiowe dramaty, różne perypetie i hormony ciążowe, mój zapał do zabaw i
siły witalne opały do poziomu zerowego, a lekarz bił na alarm, że mam
jak najwięcej leżeć, bo urodzę wcześniaka. Nie, nie - matka musi być z
dzieckiem. To nic, że chodzi jak chmura gradowa. Nie, nie - nie można
zrzucać na innych opieki nad Misią - w końcu nie chodzę do pracy i to
mój obowiązek. To nic, że znajomi i babcia od zawsze deklarowali, że
mogę na nich liczyć i ja sama przecież też nie mam nic przeciwko
przypilnowaniu ich dzieci (przynajmniej młodzież zajmie się trochę sobą i
nie słyszę wiecznego "mamo, pobaw się ze mną"). To wszystko jest nic -
dopiero okoliczności zewnętrzne, które nakazały mi być w środku tygodnia
gdzieś indziej niż domowe pielesze ostatecznie przekonały mnie do
wyjazdu. Dopiero wtedy włączył mi się tryb "zdrowy egoizm". Mężu
zapowiedział, że przyjadą do mnie w weekend, na co z szelmowskim
uśmiechem odpowiedziałam, że "nie jest to konieczne" :-) Mężu jako
istota inteligentna od razu pojął aluzję. Harmonogram opieki został
rozpisany - jedni znajomi, drudzy znajomi, babcia, mężu (wszystkim
bardzo dziękuję) i klub malucha w odwodzie. Jednak jak się chce, to się
da. Pomyślcie może macie znajomych, którym można podrzucić dziecko na
popołudnie/wieczór/noc i choćby iść na kolację czy do kina we dwoje. W
kolejnym tygodniu moglibyście "przygarnąć" ich potomstwo.
Tak więc, stało się, wyjechałam. Już w aucie, pomimo zamkniętych okien,
poczułam "powiew wolności". Po odbębnieniu spraw, które sprowadziły mnie
do innego miasta, spędziłam cały dzień na weterynaryjnej kozetce. Nie,
nie, bynajmniej nie leczyłam wścieklizny. Zaszyłam się u koleżanki w
pracy (pozdrowienia Asiu) i w przerwach między pacjentami odbyłam
najdłuższe od kilku lat spotkanie towarzyskie podczas, którego nie
musiałam nikogo wysadzać na nocnik, zabawiać, strofować, pilnować itp. A
kiedy Wy miałyście takie spotkanie??? Dziś leżałam sobie na łóżku i
czytałam książkę - i "grozi mi", że nawet ją skończę mimo że mam ją "na
warsztacie" od pół roku. Mam pomalowane paznokcie - wyschły mi w
spokoju, bo nie musiałam w trakcie suszenia robić jedzenia czy spełniać
innych pilnych próśb. To pierwszy dzień od daaaawna kiedy nie zbieram
porozwalanych zabawek lub nie usiłuję nakłonić małego bałaganiarza do
zrobienia tego. Słucham sobie "Cheers" Rihanny i zastanawiam się kiedy
Wy mieliście "szalony weekend". Pamiętacie jeszcze co to??? Planuję
jeszcze namówić moją przyjaciółkę (która definiuje czas wolny jako czas
na sprzątanie i gotowanie) do porzucenia potomstwa i wyjścia na kawę na
miasto. Zachodzę w głowę kiedy miałyśmy taki dzień i zastanawiam się czy
to czasem nie było przed urodzeniem jej pierwszego dziecka (dziecko
chodzi już do szkoły!!!). Piszę to wszystko, bo czasem mam wrażenie, że
rodzice, a zwłaszcza matki, czytające tego bloga (czy innego bloga o
podobnej tematyce) czasem (zwłaszcza jeśli pracują zawodowo) robią sobie
wyrzuty, że nie spędzają tyle czasu z dzieckiem ile powinny, że
wymyślają tylu zabaw co blogujące mamy. Wiedzcie, że ja robię sobie
wyrzuty, że nie pracuję i cały finansowy ciężar spoczywa na mężu. Mam
wyrzuty sumienia dając małą do klubu malucha, bo przecież za to trzeba
płacić, a ja nie zarabiam. Może wrzućmy wszyscy na luz, dajmy sobie
prawo do dnia dla siebie i wróćmy do naszych maluchów i naszego życia z
naładowanymi akumulatorami. Co Wy na to?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz