sobota, 29 września 2012

MODA - GRANAT I BIEL - DOBRANA PARA





W tym miesiącu jeszcze nie było żadnego zestawu odzieżowego. Trzeba to nadrobić.

Mam duży sentyment do połączenia bieli i granatu, a Miśka upodobała sobie rozkloszowane suknie. Z mariażu naszych gustów powstał ten zestaw.


Sukienka: St. Bernard
Buty: Geox
Rajstopy: Allegro
Apaszka: znalezisko z dawnych lat (chyba jeszcze noszona przez Misiową babcię)
Bolerko: Marks & Spencer
Torebka: C&A

piątek, 28 września 2012

STOKROTKI

Pewnego dnia wydrukowałam sobie ulotki informacyjne dotyczące bloga. Tak, tak, dobrze widzicie - ulotki. Wychodzę z założenia, poniekąd chyba dość logicznego, że po co prowadzić bloga jeśli nikt o nim nie wie i nikt go nie czyta. Jeśli macie znajomych zainteresowanych tematem, to wrzućcie im linka. Może akurat jakiś pomysł przypadnie im do gustu. Tak czy siak, po wycięciu ulotek zostały mi paski papieru. Moje pro-ekologiczna dusza nie mogła się zgodzić na wyrzucenie resztek i tak powstał pomysł na stokrotki. Oto krótka foto instrukcja jak zmontować owe kwiatki.




Po wykonaniu stokrotek zaczęłam się zastanawiać nad pomysłami na ich wykorzystanie. Takie były moje, ale pomyślcie, może wpadniecie na inne.


1. opaska/bransoletka
2. girlanda
3. ozdoba do torby prezentowej
4. kartka
5. część dekoracji wnętrzarskiej
6. kwiatek
7. zawieszki

Miłego weekendu!

czwartek, 27 września 2012

WROCŁAW


Wakacje minęły. Nie ma się co oszukiwać. Większość z Was pewnie wykorzystała urlopy i z nosem na kwintę czeka kolejnego lata. Mam dla Was propozycję nie wymagającą ani brania urlopu ani wielkich nakładów finansowych. Propozycja oczywiście przewiduje coś niecoś dla potomstwa. Co powiedzielibyście na weekendowy wypad do Wrocławia? Pogoda jeszcze ciągle łaskawa, weekend tuż tuż, a spontaniczne wyjazdy są najlepsze... Zobaczcie co Was tam czeka.



Oczywiście każdy szanujący się podróżnik zapewne będzie chciał zrobić rundę po "must see" miasta. My jako uważający się za wytrawnych podróżników, wzięliśmy zwiedzanie na pierwszy ogień. Zabytki Wrocławia koncentrują się wokół rynku i na Ostrowie Tumskim. Nie będę opisywać zabytków Wrocławia, bo na pewno informacji o nich w internecie i przewodnikach jest pełno. Nadmienię jednakowoż, że odległości są dość znaczne, więc jeśli jesteście rodzicielami posiadającymi potomstwo w wieku "wózkowym", to byłoby wskazane by ów wehikuł zabrać.
 

  

Jeśli jesteście romantykami lub ewentualnie zbieraczami złomu, pewnie zainteresuje Was fakt, że w drodze na Ostrów Tumski jest most zakochanych cały obwieszony kłódkami informującymi, że "Wacek kocha Zośkę" itd. Zapewniam, że miejsce na Waszą kłódkę jeszcze się znajdzie, więc jeśli chcecie w drodze do Wrocławia zahaczcie o Castoramę ;-)


Sroczkom, które lubią wyroby z galerii artystycznych może spodobać się ulica Jatki. Dawniej była to uliczka ze sklepami rzeźnickimi (co upamiętnia pomnik zwierząt rzeźnych), a obecnie pełna jest sklepików z różnymi cudeńkami.



Nie znam "rozrywkowego rozkładu jazdy" miasta Wrocławia, ale my całkiem przypadkiem natknęliśmy się na paradę, festiwal folkloru różnych krajów i starodawny wycieczkowy tramwaj. Jeśli zdecydujecie się na wypad może warto sprawdzić czy w tym czasie nie dzieje się coś ciekawego..
Myślę, że czas przejść do konkretów, czyli czym zając potencjalnie rozwrzeszczane potomstwo.


 
Ano w czasie zwiedzania możemy zając potomstwo poszukiwaniem krasnoludków, których jest dosyć dużo w najciekawszych miejscach Wrocławia. Moim faworytem został Bank Zachodni WBK Odział Krasnoludzki (przy siedzibie WBK na jednej ze ścian Starego Rynku).

Najfajniejszą atrakcją dla dzieci będzie zapewne ZOO, ale co tam dzieci. Wiecie jakie to ZOO jest fajne? Nawet dla takiego starego konia... ups klaczy jak ja!



  

Najbardziej podoba mi się to, że zwierzęta są na wyciągnięcie ręki. Nad chodnikiem są drabinki, po których biegają małpy.




Lwa możecie zobaczyć z jeepa częściowo wmontowanego w wybieg dla zwierząt. Nad głowami w tunelach z siatki biegają wiewiórki. Potomstwo może pojeździć na kucyku (5zł małe kółko).


 
Jest też pomieszczenie, gdzie małpy biegają "luzem". Wystarczy tylko trochę spostrzegawczości.


 

A teraz coś, co dla mnie było hitem. Mini ZOO, w którym za 1zł można kupić z automatu garść "bobli" i karmić nimi zwierzątka. Chyba mam duszę rolnika, bo rozpływałam się na widok kłapouchych świnek, które merdały ogonem i mokrym ryjkiem wyżerały granulat z ręki. Mężu stał nieco zniesmaczony, a ja i Michna z radością przepuściłyśmy wszystkie złotówki.

 

Kolejnymi pretendentkami do serca mego okazały się surykatki. Powiedzcie sami, czyż można ich nie kochać. Stojąc tam i patrząc na te cudaki miałam ochotę wskoczyć na wybieg i porwać choć jednego.




Oprócz tego można było zobaczyć karmienie słoni oraz różne sztuczki przez nie wykonywane. 

 

 

Oczywiście w ZOO nie może zabraknąć elementów edukacyjnych. Jest tam możliwość porównania się z człekokształtnymi. Przy ich klatkach mężu stwierdził, że nie możemy wyprzeć się pokrewieństwa. Mówił to patrząc na mnie, więc zaczęłam się zastanawiać. Byłam wprawdzie trochę potargana, ale żeby tak zaraz odnaleźć takie wielkie podobieństwo... ;-)
Idąc dalej tropem podobieństw, można zwierzętom zajrzeć w garnki. Nie ma co, zdrowo się odżywiają. Pewnie zdrowiej niż nie jeden człowiek, no nie chipsojady?
My dla "wzmocnienia bodźców" kupiliśmy Miśce książeczkę z naklejkami, gdzie była strona poświęcona ogrodowi zoologicznemu. Tę książeczkę uzupełniałyśmy w drodze powrotnej.




Nie myślcie jednak, że do ZOO szliśmy nieprzygotowani. Pierwszego dnia, gdy po zwiedzaniu nogi właziły nam w... no wiecie w co, wstąpiliśmy do kina na Madagaskar 3. Następnego dnia, gdy poszliśmy do ZOO, Miśka dostała bojowe zadanie - odnaleźć głównych bohaterów Madagaskaru.



Żeby nie było, że my tylko edukacja i edukacja, było tu też miejsce by się wyszaleć. No dobra, kto szalał, ten szalał. Ja niczym rasowy żul zaległam na leżąco na ławce, a mężu ogarniał zdziczałą od nadmiaru atrakcji Michalinę.



I na koniec, jak to mówią "last but not least" nietypowa ruchoma szopka. Nietypowa bo jest tam wszystko - typowe "szpokowe" osobistości, ale i wieża Eiffla, zabawki z jajek niespodzianek, smerfy i... chyba krócej wymienić czego tam nie ma.

P.S. Nam już nie wystarczyło na to czasu, ale wpadły mi w oko dwie atrakcje, które można by jeszcze zaliczyć - rejs statkiem (zobacz: http://www.statekpasazerski.pl/) i ogrody doświadczeń (http://www.humanitarium.pl/).





A więc jak będzie? W drogę?

środa, 26 września 2012

POLOWANIE NA KASZTANY



Dziś moje potomstwo było grzeczne, pogoda piękna, miałam chwilę na pozałatwianie zaległych spraw, więc zaczynam rozważać czy na nowo nie polubić dzieci i mojego życia matki polki. ;-) W związku z powyższym przypominam zalatanym rodzicom, że należy wywieźć potomstwo do lasu, parku itd. dać koszyk w dłoń i zagnać do zbierania żołędzi, kasztanów czy ewentualnie innych jesiennych skarbów.
Z kasztanów i żołędzi możemy zrobić: ludziki, koniki, mrówki, stonogi, króliczki, kwiatki, kaczki, węża (podłużne żołędzie nabite na drucik) czy co tam Wam jeszcze wyobraźnia podpowie. 

Jeśli trafi Wam się jarzębina to tu macie kilka pomysłów jak ją wykorzystać:
http://blogodzieciach.blogspot.com/2012/09/jej-wysokosc-jarzebina.html

P.S. Dla fanów nalewek link do przepisu na jarzębinówkę:
http://kuchnia-polska.wieszjak.pl/napoje-i-trunki/292487,Jarzebinowka-jesienna-nalewka-z-jarzebiny.html

wtorek, 25 września 2012

DZIECI TO BŁOGOSŁAWIEŃSTWO - że co proszę?

Dziś nie będzie pomysłu na zabawy z dziećmi. Dziś będzie o tym jak wystrzelić je w kosmos na tyle daleko by ich pierwsze wrzaski dotarły po 20 latach - czyli mniej więcej wtedy, gdy już sobie trochę odpoczniemy od tych małych troli. Jest godzina 10 rano, a ja już mam dosyć. No ale od początku. Nie wiem czy pisałam, ale uwielbiam się wyspać do ludzkiej godziny (tj do 9 od biedy 8 też może być). Nienawidzę wszystkiego co budzi mnie wcześniej: budzika, komórki, pani od prezentacji pościeli. Ostatnio w tej niechlubnej konkurencji przoduje moje dziecko. Chyba idzie na rekord, bo dziś obudziła mnie o godzinie... gdy rybka mini-mini (moja sojuszniczka w desperackich próbach uratowania porannego wypoczynku, tak niezwykle cennego dla mojego organizmu) jeszcze spała. Czujecie? Mała żółta rybka chrapała sobie smacznie na glonie, a ja potykając się i szczękając zębami z zimna brnęłam z nadzieją przez ciemności do telewizora. Wtedy odezwała się we mnie nieco obudzona już mózgownica. Dlaczego w środku nocy (było chyba przed 5, a dla mnie ta pora kwalifikuje się jako noc) mam puszczać dziecku bajki? Trzeba je zmusić by się przestawiło na sensowny tryb funkcjonowania, a nie pobudka 5-6 rano, a potem 2-3 godziny drzemki w ciągu dnia. Zapakowałam młodocianą w bety (na szczęście śpi jeszcze za kratami, więc nie może się sama wydostać), zamknęłam wszystkie możliwe wrota i wróciłam do legowiska, gdzie pół przytomny małżonek zapytał o godzinę. Mój mały Hitler jeszcze z łóżka darł paszczę wykrzykując rozkazy dla niezdyscyplinowanych rodziców. Na uszy wcisnęłam MP3 (całuję stopy wynalazcy) by zagłuszyć zakłócenia. Wkrótce wrzaski ustały i mając nadzieję, że sąsiedzi, których bardzo lubię nie zostali obudzeni, usnęłam. Mój sen ponownie został zakłócony po 8. Młoda w piżamie oglądała bajkę i nawoływała. Zwlekłam się i poszłam do niej. Zażądała jedzenia. Na talerzu leżała bułka ze zlizanym pasztetem, więc wywnioskowałam, że należy odnowić warstwę pasztetu. Jako, że jestem wspaniałą matką polką, podałam głodnemu posiłek i powlokłam się na jeszcze 5 minut do wygrzanego legowiska. Poleżałam 1 minutę, a potomstwo zawezwało mnie do uzupełnienia ilości płynu. Fakt, widziałam, że ma mało picia w butelce ale nie chciało mi się zapier... do kuchni. Naiwnie liczyłam, że Miśka weźmie przykład z wielbłąda i wytrzyma te 5 minut bez picia. Zrezygnowana i zła na siebie powlokłam się do kuchni. Wykonałam swe powinności i powróciłam do najlepszego czworonożnego przyjaciela człowieka. Nie było mi jednak dane sobie poleżeć. Potomstwo wzywało by puścić inną baję, by ubrać la-la (sukienka) i pewnie wymyśliłoby 1000 innych metod by zwlec mnie z łóżka. Ogłosiłam kapitulację i wstałam. Michalina zarządziła mycie rąk i stanowczo odmówiła ich wytarcia. Tłumaczyłam jak krowie na rowie, że pomoczy się jej ubranko, ale była odporna na wiedzę. Stwierdziłam filozoficznie, że najwyraźniej musi pochodzić w mokrych łachach i olałam temat. Potem postanowiła zdjąć jeszcze skarpety i w mokrej piżamie zapierdalać po domu. Napomknę tylko, że jesteśmy przed sezonem grzewczym. Już jest w chacie zimno, a przepisy mówią, że przez kilka dni należy zmrozić obywatelowi dupę zanim będzie można puścić wodę w grzejniki. Przepis bardzo logiczny, ale latanie przy kilkunastu stopniach na bosaka i w mokrej piżamie po chałupie już się do działań logicznych nie kwalifikuje. Wydarłam więc ryja i na siłę założyłam skarpety (tłumaczenie, że będzie jej zimno, że się przeziębi, że będzie się źle czuć, że będą zastrzyki na moje potomstwo nie działaja). Po jakimś czasie Michalina stwierdziła, że pora na przebranie się w sukienkę. Oczywiście ta, którą jej wybrałam jej nie pasowała i zażądała innej. Ostatnio dostałam burę od kogoś z kogo zdaniem się liczę, że jestem zbyt surowym rodzicem (bo rzeczywiście nie jestem z gatunku mamusiek bezstresowo wychowujących swoje maleństwa), więc powiedziałam sobie - ok, niech ma smarkacz trochę wolności i sam wybierze odzienie, ale kiedy smarkacz sprzeciwił się włożeniu bluzki z długim rękawem pod spód sukienki na ramiączkach, to szlak jasny mnie trafił. Wku.... niepomiernie wydarzeniami owego poranka ponownie wydarłam paszczę. Dziecię ewidentnie szukało możliwości zrobienia mi na przekór, więc stwierdziłam, że jest to typowy objaw "zmęczenia materiału". Godzina zupełnie na to by nie wskazywała, ale postanowiłam zaryzykować odłożenie jej do łóżeczka. Moja cierpliwość (kiedyś miałam takie jej pokłady - dlaczego mnie opuściłaś o ukochana!) była na krawędzi, więc co miałam do stracenia. Po honorowych 30 sekundach wrzasku dziecię chyba poszło spać. Ja odpaliłam laptopa i zaczęłam pisać o "cudzie macierzyństwa". Po 20-30 minutach zaczęło sobie gadać i śpiewać. Potem zaczęły się nawoływania, więc wyciągnęłam zmorę z betów i żegnaj święty spokoju. Próbowałam pisać, ale dziecko uporczywie walczyło o moją uwagę. Rozpaczliwie starałam się dokończyć tekst. Zamknęłam się nawet w pokoju, ale potomstwo zaczęło walić w szybę wiedząc, że tym wywoła moją reakcję. Reakcja była i miałam 5 minut spokoju. Michalina zajęła się zabawą zapewne robiąc rozpierdal w pokoju. Po czym zapukała do drzwi z pytaniem: "Mamo czy mogę wejść?". Pomyślałam jakie ja mam grzeczne dziecko, a ja jestem taką okropną matką. "Oczywiście kochanie, ale mamusia jest zajęta i potrzebuje jeszcze kilka minut spokoju, a potem się z tobą pobawi w co chcesz." O ja naiwna. Nie wyczaiłam, że to podstęp. Tak, tak, dwulatki potrafią być podstępne. Idę o zakład, że to jakiś bystry dwulatek wymyślił konia trojańskiego. Oczywiście niczym natrętny komar bzyczała mi nad uchem nie pozwalając usłyszeć własnych myśli. Ten, kto nie ma dzieci może pomyśli, że jestem okrutna, bo dziecko przecież tylko chce uwagi, ale każdy rodzic (który przerobił 2-3 letnie dziecko) wie, że dzieci chcą uwagi 24h na dobę (no może poza cennymi godzinami snu), a rodzic też człowiek i czasem potrzebuje chwili dla siebie. Amen

sobota, 22 września 2012

GRZYBOBRANIE (nawet dla 2-latków!)








 

Ostatnimi czasy ku mojemu zdumieniu stwierdziłam, że Michalina (2 lata i 4 m-ce) wcale nie jest za mała na chodzenie na grzyby. Dziecię me z dużym entuzjazmem odniosło się do szalonego z pozoru pomysłu mamy. W ekwipunku otrzymało kalosze, czapkę, mały koszyk. Oczywiście dziecięcemu szczęściu i spostrzegawczości trzeba było trochę pomóc podprowadzając ją do grzybów. Przy okazji Misia przeszła szkolenie podstawowe z rozróżniania grzybów (muchomor i grzyby z blaszkami kontra dobre grzybki) oraz zaawansowane (jak podstępny muchomor sromotnikowy podszywa się pod jadalne grzybki - nie powiem, ja też na tym skorzystałam). Przy okazji odbyła się lekcja przyrody - co to mech, wrzos, gdzie mieszka lis i takie tam. Efekt wycieczki - dwugodzinny spacer po lesie, edukacja potomstwa i rodzicielki, trzy kosze grzybów i sporo pajęczyn.
Wiem, że grzybobranie nie jest oryginalnym pomysłem, ale łatwo przegapić właściwy moment zwłaszcza pracującym rodzicom, którzy w natłoku płaczących dzieci, urywających się telefonów, naglących terminów, niezapłaconych rachunków czy brudnych naczyń, które złośliwie namnażają się w zlewie, nie mają czasu myśleć o tym kiedy to grzybki rosną. Ogłaszam więc: GRZYBKI JUŻ SĄ.

wtorek, 11 września 2012

POMYSŁ NA WYCIECZKĘ - PARK DINOZAURÓW (w każdym wieku)


Mentalnie przygotowywałam się już do jesieni - posty o jarzębinie, wyklejanki na deszczowe dni itd. A tu niespodzianka!!! Powróciły słoneczne dni. W związku z tym przeszukałam moje pomysły na posty i odnalazłam taki oto nieopublikowany jeszcze post:
Pewnego dnia postanowiliśmy odwiedzić Park Dinozaurów w Solcu Kujawskim. Jest to bardzo fajne miejsce na całodzienny wypad. Oprócz Parku Dinozaurów jest tu kompleks basenów (w którym akurat nie byliśmy). Oba obiekty znajdują się blisko dworca, więc można przyjechać pociągiem, co będzie dodatkową atrakcją. Oprócz parku dinozaurów w  Solcu Kujawskim (Kujawsko-Pomorskie) są jeszcze pokrewne ogrody w miejscowościach Bałtów (Świętokrzyskie) i Krasiejów (Opolskie). Wiem, że jest jeszcze park w Rogowie (Wielkopolskie).




Park w Solcu jest bardzo ładnie urządzony. Jest tu dużo zieleni, stawy z rybkami i kaczkami. Jest altana i groty skalne, gdzie można ukryć się na wypadek deszczu czy w cieniu zjeść prowiant. Jest też restauracja, ale ta była nieczynna gdy przyjechaliśmy, więc korzystaliśmy z usług gastronomii. Była to niezapomniana wizyta. Duże wrażenie zrobiły na mnie gotowane z cukrem warzywa i najpodlejsza kawa jaką próbowałam pić (po drugim łyku zrezygnowałam), a wierzcie mi, że kaw w swoim życiu piłam wiele. Kolejne wrażenia były już o wiele lepsze.




Na większe dzieci w Solcu czeka plac zabaw, karuzele różnego rodzaju, wyścigi na torze (i co najlepsze wszystko w cenie).






Dla maluchów będą ciuchcia, mini plac zabaw z kulkami, autka na monety, mniejsze karuzele, pływające po wodzie stateczki łabędzie (również wszystko w cenie).




Nie można oczywiście pominąć atrakcji głównej. Są to rozlokowane wzdłuż wijącej się w lesie ścieżki dinozaury. Ścieżka jest dość długa, więc dla maluchów (np: 2 latków) i dzieci, które nie lubią za dużo chodzić lepiej wziąć wózek. 





Zaraz po wejściu do kompleksu najlepiej iść zapisać się na seans 5D (oczywiście również w cenie). Film (przynajmniej ten, który my widzieliśmy) był raczej naukową (ale ciekawą i nie zbyt długą) rozprawą na temat dinozaurów. Efektu 3D specjalnie nie było, ale za to ruszały się fotele, pryskała woda, wiał wiatr. Myśleliśmy, że nasza mała się wystraszy, ale była dzielna.




W tym samym budynku mieści się również muzeum. Można tam zobaczyć największego owada na świecie, skamienieliny, muszle, mamuta. Można wejść do sali stylizowanej na łódź podwodną, popatrzyć przez peryskop i poczytać ciekawostki.

Strona internetowa:
http://www.juraparksolec.pl/

czwartek, 6 września 2012

WYKLEJANKA Z GAZET



Pewnego dnia robiąc porządki w gazetach (dostaję je od teściowej, a ta z kolei od swojej koleżanki - bardzo polecam taką wymianę - ekologicznie i tanio) pomyślałam, że zamiast wszystkie wyklejanki robić z papieru kolorowego można wykorzystać stare magazyny. Wybrałyśmy z Miśką wszystkie elementy - ona smarowała klejem te duże, a ja mniejsze. Tego typu kolaż może być połączony ze zwykłym rysunkiem - możecie np: namalować ulicę, domy, drzewa i dokleić auto czy nakleić suknię, a resztę pani dorysować. My zrobiłyśmy tylko wyklejankę dlatego, że Misia nie umie jeszcze rysować czegokolwiek co przypominałoby oryginał. Myślę, że taka zabawa może Was poratować w deszczową pogodę czy przy chorym dziecku, a niestety sezon na jedno i drugie zbliża się wielkimi krokami.

DZIECKO TEŻ POTRAFI POSŁUGIWAĆ SIĘ ALUZJĄ

Wydawało by się, że umiejętność posługiwania się aluzją jest zarezerwowana wyłącznie dla dorosłych, a dzieci potrafią tylko głośno, intensywnie i prosto z mostu domagać się tego, czego chcą. Nic bardziej mylnego. 
Czas jakiś temu odwiedziła nas koleżanka. Dziecię moje zostało obdarowane przez nią lizakiem i jajkiem niespodzianką (co było wielką gratką, bo my takich słodyczy raczej nie kupujemy). Minęły dwa tygodnie i odwiedziła mnie inna koleżanka. Me potomstwo wpatrywało się w nią czujnym wzrokiem jakby czegoś oczekując. W końcu Miśka złożyła swoje rączki w łódeczkę i spoglądając na nie cichutkim głosikiem rzekła: "A ja mam puste rączki. Nie ma tu lizaka." Niepedagogicznie gruchnęłam śmiechem. Przepraszam. Ja wiem, że nie powinnam. Rozsądny rodzic by potomstwo skarcił, ale tekst był tak niespodziewany, że mnie obezwładnił.

niedziela, 2 września 2012

JEJ WYSOKOŚĆ JARZĘBINA


Spacer to zdrowie - ruch, świeże powietrze, bla... bla... bla... Jak ja nie lubię dreptać bez celu. Mogę iść na spacer, którego celem jest lodziarnia, kawiarnia czy choćby nazbieranie jarzębiny, kasztanów i innych takich. Myślę, że dla dziecka spacer podczas którego ma ono jakąś "misję" też jest ciekawszy. Gdy już mamy owe naturalne dobra zgromadzone, powstaje pytanie co z nimi zrobić.





Jarzębina może stać się ozdobą naszego stołu solo albo w bukiecie (widziałam piękne bukiety z jarzębiną i słonecznikami).





Można oczywiście zrobić z nich korale...



...albo zastosować jako element dekoracji domu. Jednego roku wykorzystałam jarzębinę jako łańcuch choinkowy. Cała choinka była "spożywcza" - były na niej pierniki, cukierki i malutkie jabłuszka. Taka choinka miała dodatkową zaletę - nie lubię rozbierać choinki po świętach, a ta rozebrała się samoistnie, no może właśnie jarzębiny tylko nikt jeść nie chciał.




U mnie jednak ostatecznie jarzębina zawisła na balkonie. A Wy co z nią zrobicie?